KONTROWERSJE. W ubiegły piątek (30 stycznia) bliscy Macieja Dąbka ze Świętochłowic na próżno czekali na niego z obiadem. Tymczasem chory na cukrzycę 38-latek w drodze z pracy zasłabł w autobusie. Zamiast udzielić mu pomocy, zawieziono go… na zabrzańską izbę wytrzeźwień. Spędził pięć godzin w celi z „prawdziwymi” pijakami. W tym czasie małżonka, nie mogąc się z nim skontaktować, obdzwoniła wszystkie szpitale na trasie jego podróży. Bez rezultatu. Na szczęście „przygoda” mężczyzny nie miała tragicznego finału, wyszedł wieczorem z... rachunkiem na 280 złotych. Zabrze stało się obiektem kpin w głównych wydaniach dzienników telewizyjnych, jako miasto, w którym nie potrafi się odróżnić pijanego od osoby z atakiem cukrzycy.
Zabrzańska izba wytrzeźwień jest jednym z nielicznych w naszym kraju reliktów poprzedniego ustroju. W większości miast (także w województwie śląskim), opiekę nad osobami po spożyciu nadmiernej ilości alkoholu przejęły szpitale, którzy leżą tam na specjalnych oddziałach i mogą liczyć w razie potrzeby na fachową pomoc medyczną. W zabrzańskiej placówce – zgodnie z przepisami – dyżurują medycy (lekarze i dwoje felczerów), ale ich rola ogranicza się do zbadania pacjenta tuż po przyjeździe i oceny jego stanu przy wypisie. Wprawdzie „klienci” izby mają zagwarantowaną całodobową opiekę medyczną, jednak w praktyce wygląda to różnie, o czym niestety świadczą całkiem niedawne przypadki zgonów (przeciwko jednej z lekarek, na której dyżurze w 2012 roku zmarł mężczyzna, u którego przy przyjęciu nie zauważyła groźnego dla życia krwiaka na głowie toczy się postępowanie sądowe).
Dochodziła godzina 14.30, gdy Dąbek po kilku godzinach ciężkiej pracy na budowie wsiadł do autobusu linii 23. Pamięta jeszcze, jak jechał ulicami Rudy Śląskiej. I dalej nic... Gdy otworzył oczy ze zdziwieniem spostrzegł, że leży na podłodze, na materacu, w małym pomieszczeniu z kamerą. Obok spało kilku innych mężczyzn. Po zapachu zorientował się, gdzie się znajduje. Wkrótce w celi zjawił się „opiekun”. Badanie alkomatem nie wykazało, by był pod wpływem alkoholu, więc puszczono go domu. Wcześniej wręczono mu rachunek na 280 złotych. Dopiero przy wypisie dowiedział się, co się stało.
Do izby mężczyznę przywieźli strażnicy miejscy. Z ich relacji, złożonych na piśmie na potrzeby wszczętego z urzędu przez zabrzańską prokuraturę dochodzenia (z artykułu 160 Kodeksu Karnego – narażenie na utratę zdrowia lub życia człowieka) wynika, że tuż po godzinie 15 zostali wezwani przez dyspozytora zajezdni autobusowej. Na prezentowanym nam nagraniu słychać, jak dyspozytor prosi o przyjazd do „kolejnego pijanego, który śpi w autobusie, nie chce opuścić pojazdu, a kolejne próby wyprowadzenia go z autobusu spotykają się z nadzwyczajną agresją pasażera”. - Po przybyciu na miejsce zobaczyliśmy młodego mężczyznę, śpiącego na siedzeniu. Próbowaliśmy go obudzić, pytając czy potrzebuje pomocy, ale obrzucił nas stekiem wyzwisk – relacjonuje przebieg wydarzeń jeden z funkcjonariuszy. – Wprawdzie nie wyczuliśmy od niego alkoholu, ale jego dziwne zachowanie rodziło podejrzenie, że mógł być pod wpływem narkotyków lub innych środków psychotropowych. Nie chciał podać swoich danych ani okazać dokumentów.
Już w izbie wytrzeźwień, zdejmując puchową kurtkę, w którą ubrany był mężczyzna, strażnicy zauważyli na przegubie jego lewej ręki jaskrawo czerwoną opaskę z napisem: Jestem cukrzykiem. Proszę o pomoc. Na zabezpieczonym w placówce monitoringu widać, jak pokazują ją obecnemu przy przyjęciu Dąbka lekarzowi. Jeden ze strażników utrzymuje, że medyk miał powiedzieć, iż osoba która jest krwiodawcą (taką legitymację obok dowodu tożsamości i książeczki inwalidzkiej miał posiadać przy sobie mężczyzna) nie może być chora na cukrzycę.
Mirosława Uziel-Kisińska, pełniąca obowiązki komendanta straży miejskiej w Zabrzu, jak lwica broni swoich podwładnych. Gdy pytamy, dlaczego podejrzewając u mężczyzny odurzenie nieznanymi środkami nie odwieźli go do szpitala odpowiada – Nic nie wskazywało na to, by temu człowiekowi coś zagrażało. Poruszał się bez trudu, był z nim normalny kontakt słowny, choć sypał wulgaryzmami, jak z rękawa i awanturował się. Miał tyle siły, że dobrze wyszkolonym strażnikom nie od razu udało się go obezwładnić. Nie wezwali pogotowia, bo z doświadczenia wiedzieli, że w takim przypadku ono nie przyjedzie. Jednak na ulicy też nie mogli zostawić tego człowieka, żeby swej agresji nie wyładował na przypadkowych osobach lub nie zamarzł na mrozie. Ponadto mężczyzna odmawiał podania danych i okazania dokumentów. Gdy w izbie wyszło na jaw, że ma cukrzycę, przekazali tę informację dyżurnemu lekarzowi. To chyba bardziej kompetentna osoba do oceny zdrowia pacjenta niż strażnik?
Najdziwniejsze, że choć 80-letni felczer, Ryszard Woroszczak w protokole przyjęcia Dąbka, który ponoć nie dał się przebadać na obecność alkoholu w wydychanym powietrzu, odręcznie dopisał, iż wyczuł od niego woń alkoholu, dziś utrzymuje, że kompletnie nie przypomina sobie ani tego pacjenta ani niedawnych wydarzeń. Tymczasem z dokumentów wynika, że tamtego feralnego dnia podczas trwającego od godziny 6. do 18. dyżuru przyjął jedynie… dwóch „klientów”, a sobotę i niedzielę miał wolną.
PEŁNA TREŚĆ TEKSTU W AKTUALNYM WYDANIU GŁOSU ZABRZA I RUDY ŚLĄSKIEJ |